Pod koniec mojego pierwszego postu z tej serii dałam Wam do zrozumienia, że moje życie lubi być zaskakujące i wybuchowe..... No jeśliby to tylko było w tych pozytywnych aspektach, to pewnie bardzo bym się cieszyła, ale jak to w praktyce bywa są tacy, co mają z górki i tacy, co w większości pod górkę.... I właśnie ja zaliczam się do tej drugiej frakcji....
Cóż, patrząc z perspektywy czasu wszystko powinno się ułożyć idealnie: mąż, dziecko, nowa-niska-waga.... No żyć nie umierać i czego ja się czepiam..... No właśnie!.... Niestety do pełni szczęścia brakowało całej mojej rodzinie jednego ważnego szczegółu - życiowej stabilizacji.
Tak się składa, że charakter wykonywanej pracy przez mojego męża wiązał się z dość wąską na rynku polskim branżą. Nie trudno się domyślić, że takich zakładów pracy w kraju było, jak na lekarstwo i oczywiście były rozsiane w różnych - skrajnie odległych - od siebie miejscach.
Tak się składa, że charakter wykonywanej pracy przez mojego męża wiązał się z dość wąską na rynku polskim branżą. Nie trudno się domyślić, że takich zakładów pracy w kraju było, jak na lekarstwo i oczywiście były rozsiane w różnych - skrajnie odległych - od siebie miejscach.
Nie jest też tajemnicą, że już od dłuższego czasu w Polsce panuje wśród pracodawców trend traktowania pracowników (bez względu na rangę) bardzo przedmiotowo. Oznacza to mniej więcej tyle, że póki jesteś potrzebny, to pracujesz, a jak robisz się zbytecznym meblem (z jakiegokolwiek powodu), to nawet dobrze skonstruowany kontrakt nie gwarantuje ci, że przepracujesz spokojnie ten czas w danej firmie - nie wspomnę już o dalszym przedłużaniu umów, kontraktów etc.... Ot chyba najboleśniej częste roszady na stanowiskach dotykają właśnie całą kadrę kierowniczą. Mechanizm jest prosty.... firma idzie "pod młotek" i/lub zmienia się Zarząd, i pierwsze co robi, to wymienia "na swoich", jak leci, wszystkich pracowników szczebla wyższego, bez względu na to czy będzie to z zyskiem, czy ze szkodą dla firmy :-(.
Niestety, mój mąż pracował tylko na bardzo wysokich stanowiskach i takie traktowanie nie było mu obce. No cóż.... pocieszaliśmy się... kolejne szukanie, kolejna praca i kolejne przemeblowywanie życia.... W ciągu zaledwie dwóch lat zdążyliśmy pomieszkać i nad morzem, i w centrum kraju, i w górach....
W sumie energiczne osoby będące zaledwie na starcie "nowego życia", ewentualnie rodziny z jeszcze malutkim dzieckiem z czasem mogą przywyknąć do takiego koczowniczego trybu życia rodem z cygańskiego taboru.... nie mniej jednak wraz z wiekiem (ooo to się tyczy nas), a już szczególnie zważywszy na dziecko człowiek marzy o pewnej stabilizacji i własnym kącie, nie na rok, nie na kilka miesięcy, a na stałe.... W naszym przypadku czarę goryczy przelały błyskawiczne zmiany dwóch ostatnich miejsc pracy mojego męża i to w zaledwie kilka miesięcy.... Nie ukrywam też, że takie życie pod presją, kiedy nic nie można na dłużej zaplanować, kiedy musisz liczyć się z rozłąką, albo kolejną zawodową zmianą, kiedy towarzyszy ci nieustannie myśl: dzisiaj pracujesz, jutro pracujesz, a po jutrze nie.... odbijało się negatywnie na kondycji psychicznej całej naszej rodziny.... W końcu po kolejnym wypowiedzeniu umowy zaczęliśmy się zastanawiać, jak uzdrowić naszą sytuację? Ile można żyć na walizkach? Przecież kiedyś przyjdzie moment, że nasze dziecko wyrośnie z wieku niemowlaka, będzie musiało pójść do szkoły, będzie chciało mieć przyjaciół i przede wszystkim, to ono będzie potrzebowało stabilizacji i normalności....
Niestety, mój mąż pracował tylko na bardzo wysokich stanowiskach i takie traktowanie nie było mu obce. No cóż.... pocieszaliśmy się... kolejne szukanie, kolejna praca i kolejne przemeblowywanie życia.... W ciągu zaledwie dwóch lat zdążyliśmy pomieszkać i nad morzem, i w centrum kraju, i w górach....
W sumie energiczne osoby będące zaledwie na starcie "nowego życia", ewentualnie rodziny z jeszcze malutkim dzieckiem z czasem mogą przywyknąć do takiego koczowniczego trybu życia rodem z cygańskiego taboru.... nie mniej jednak wraz z wiekiem (ooo to się tyczy nas), a już szczególnie zważywszy na dziecko człowiek marzy o pewnej stabilizacji i własnym kącie, nie na rok, nie na kilka miesięcy, a na stałe.... W naszym przypadku czarę goryczy przelały błyskawiczne zmiany dwóch ostatnich miejsc pracy mojego męża i to w zaledwie kilka miesięcy.... Nie ukrywam też, że takie życie pod presją, kiedy nic nie można na dłużej zaplanować, kiedy musisz liczyć się z rozłąką, albo kolejną zawodową zmianą, kiedy towarzyszy ci nieustannie myśl: dzisiaj pracujesz, jutro pracujesz, a po jutrze nie.... odbijało się negatywnie na kondycji psychicznej całej naszej rodziny.... W końcu po kolejnym wypowiedzeniu umowy zaczęliśmy się zastanawiać, jak uzdrowić naszą sytuację? Ile można żyć na walizkach? Przecież kiedyś przyjdzie moment, że nasze dziecko wyrośnie z wieku niemowlaka, będzie musiało pójść do szkoły, będzie chciało mieć przyjaciół i przede wszystkim, to ono będzie potrzebowało stabilizacji i normalności....
Długo nie mieliśmy pomysłu na dalsze zagospodarowanie naszego życia..... aż w końcu na horyzoncie pojawiła się ciekawa propozycja, która jednocześnie wiązała się z kolejnymi zmianami.... Nie, nie napiszę Wam o kolejnej podróży na koniec kraju.... tym razem w grę wchodziła emigracja na całkiem inny ląd !!!!....
Tak, decyzja była poważna. Wiązała się z odkrywaniem, nieznanego.... To już nie 5-6 h jazdy samochodem i wracasz "na stare śmieci".... to kilka tysięcy km, a przede wszystkim nowy naród, nowe obyczaje, nowe zasady.... Rozmowom i debatom nie było końca.... Rozważyliśmy wszystkie za i przeciw, a marne perspektywy w rodzimym kraju tylko pomogły nam podjąć decyzję. Na początek na tzw. "próbę" pierwszy poznawać nowy kraj miał pojechać mój mąż. W duchu liczyliśmy, że uda mu się znaleźć na tyle intratne zajęcie, iż posiedzi trochę, coś odłoży, a potem prawdopodobnie wróci do kraju i wystartujemy z czymś swoim. Nie mniej jednak życie bardzo szybko zweryfikowało nasze plany....
Start w nowym kraju dla mojego męża był nawet dość "mało bolesny" szybko znalazł pracę (aczkolwiek nie ukrywam - szczyt marzeń to, to nie był), miał też wygodne lokum i mógł normalnie funkcjonować. Jednak wysokie koszty życia na miejscu nie pozwalały na typowe oszczędzanie..... Znowu znaleźliśmy się w kropce... Kolejne szkicowanie przyszłości rysowane było dość ciemną kredką.... albo mąż wraca i znowu zaczynamy od nowa, albo ja pakuję walizki, zabieram malutkie dziecko i jadę do męża. Obydwa rozwiązania miały swoje plusy i minusy... Powrót tak na prawdę "do niczego" nie napawał optymizmem, długotrwała rozłąka w ogóle nie wchodziła w grę, zaś nasz wyjazd (mój i dziecka do męża) obarczony był podjęciem kolejnej ważnej decyzji.... na jak długo? W tym ostatnim przypadku ze względu na nasze dziecko musieliśmy się dość precyzyjnie określić: albo siedzimy na obczyźnie kilka lat i wracamy, albo zostajemy tu na stałe.... Żadne z nas nie chciało fundować naszemu dziecku drastycznych zmian - szczególnie w momencie, gdy podrośnie, zasymiluje się z nowym środowiskiem... z pewnością zacznie mówić lepiej w języku tego kraju, niż polskim i finalnie podejmie w nowym kraju naukę na warunkach skrajnie różnych od polskich... Co robić? Rozsądek przeważył i zdecydowaliśmy się na wyjazd.... Daliśmy sobie czas z zachowaniem bezpiecznego marginesu na podjęcie ostatecznej decyzji (wracamy czy zostajemy). Pakowanie, wyjazd i witaj EUROPO:-)))
Nie będę czarować... życie w nowym kraju dla mnie samej nie było na początku łatwe.... i bynajmniej język nie stanowił przeszkody, bo w nim biegła byłam..... Niby ludzie mili, niby jest jakaś namiastka stabilizacji, niby jakoś się odnajduje w tutejszych regułach, ale gdzieś w środku wciąż tkwiła tęsknota za tym "polskim grajdołkiem"....
Zmiany, zmiany, zmiany, stres, stres i..... moja nowa figura znowu zaczęła się zaokrąglać.... na początku niewinnie, kilka kg naddatku.... wydawało się, że tragedii jeszcze nie ma....
Z czasem jednak pofolgowanie sobie, zajadanie smutów dość kalorycznym (i nie ukrywam mało smacznym) jedzeniem dostępnym w nowym kraju sprawiło, że waga wymknęła się spod kontroli, a ja w ciągu kolejnych 2 lat dobiłam do 102,4 kg (o rety!!!! nie wierzę.... napisałam to). Tak! porażka na całej linii.... Tyle czasu i z takim poświęceniem pracowałam na nowy wygląd i przez własną głupotę wszystko zaprzepaściłam..... Znowu gruba i nie akceptująca samej siebie.... Znowu skorupa:-(((( Dobijało mnie zaglądanie do szafy uginającej się od nadmiaru ciuchów z rozmiaru 36 i 38, na które mogłam sobie tylko popatrzeć, bo na tyłek to ja mogłam zaciągnąć, ale co najwyżej tylko wielkie i bezkształtne worki.... Czułam się źle sama ze sobą i w samotności chciało mi się wyć..... Nie byłam jednak w stanie na tyle się zmobilizować, by coś z tym zrobić. Mijały miesiące, a ja jak rozmieniłam magiczną 100 tak się zatrzymałam i ani deko mniej.....Co za wtopa..... W pewnym momencie pomyślałam nawet sobie, że ja chyba jestem już skazana na taką "grubą ja" i może powinnam nauczyć się z tym normalnie żyć (o rany ale miałam pokrętne myśli).... i wtedy..... pojawiło się na horyzoncie światełko w ciemnym tunelu, które ocaliło mnie przed totalną zagładą...
Waga w granicach 73 kg
Waga w granicach 75 kg (dość długo utrzymywana)
Jak to u mnie bywa, tak i w tym, krytycznym momencie, całkowicie przez przypadek, dowiedziałam się o pewnej diecie, która bez większych wyrzeczeń przeistacza min. takie grube pontony, jak ja, w zgrabne motyle.... Na początku pełen sceptycyzm... to można jeść i chudnąć???? Przecież to kładzie w gruzach całą dotychczasową znaną mi metodę... MNIEJ ŻREĆ... hmm, przecież MŻ, to była jedyna słuszna metoda utraty kilogramów, ale jeść do syta i jeszcze chudnąć?! To się nie mieściło w mojej głowie... No, ale hmmm..... nie byłabym sobą, gdybym nie podrążyła tematu, tym bardziej, że wiarygodności tej metodzie odchudzania dodawały liczne świadectwa utraty kilogramów, i to również wśród znanych mi osób.Odwiedziłam kilka stron, poczytałam relacje na forach internetowych, przeczytałam dostępną literaturę i pomyślałam sobie.... przecież nie mam nic do stracenia.... na metodę marchewki i jabłka nie mam już sił, a tutaj? No cóż, najwyżej nie schudnę.... a jak przytyję, to czy 1-5 kg na rozmienionej 100 zrobią jakąś piorunującą różnicę? Ot i klamka zapadła.... postanowiłam, że od 4 maja 2012 roku przechodzę na dietę z prawdziwego zdarzenia i mam mocne postanowienie, by wytrwać!!!! Chcecie wiedzieć, co takiego odkryłam, jak nazywa się ta dieta i jak potoczyły się dalsze moje losy?. Czytajcie kolejne części tej serii oraz zaglądajcie do nowych działów poświęconych tylko tej diecie:-) C.D.N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz